Adaptacja do przedszkola - perspektywa dziecka
Anita Janeczek-Romanowska

Każde dziecko jest inne – to stwierdzenie jest już tak powszechne, że czasem traci na znaczeniu. W przypadku adaptacji wydaje się być wyjątkowo ważne. Każde dziecko jest inne. Każde. Moje, Twoje, takie, które adaptuje się od września i takie, które spróbuje w styczniu. Nie ma jednej ramy, w którą można włożyć ten proces i warto pamiętać o tym na każdym z jego etapów.
Kiedy więc ktoś pyta, jak można wesprzeć dziecko w procesie adaptacji, jedną z rzeczy, które mogę podpowiedzieć, jest próba przyjęcia dziecięcej perspektywy. Co dla mnie byłoby pomocne w sytuacji zmiany, którą nie do końca rozumiem? Co by mi pomogło? Czy wystudiowane zdania, czy autentyczna otwartość na to, co się ze mną dzieje? Gotowce z poradnika o adaptacji, czy dialog i uważne słuchanie? Przykładanie mnie do sztywnych zasad, czy wzgląd na moje potrzeby i doświadczane trudności?
Ile „powinna” trwać adaptacja i co „musi” umieć dziecko zaczynające przedszkole?
Możemy mówić rodzicom o pewnych wzorcach, opcjach, pomocnych zachowaniach, ale to, ile z tego wezmą, a ile naprawdę przyda się ich dziecku, jest już inną kwestią. Nie da się ustalić jednego wzorca postępowania i założyć limitów czasowych, w których MUSI zakończyć się adaptacja, a dziecko POWINNO chcieć zostawać bez rodziców. W ogóle słowa MUSI oraz POWINNO chciałabym usunąć z języka, w jakim mówi się do rodziców i w jakim oni mówią. Zanim dziecko rozpocznie przygodę z przedszkolem, słyszymy o takich właśnie przymusach i powinnościach. Że musi być odpieluchowane do końca i bez problemu robić kupę zawsze i wszędzie. Że musi samo się rozbierać, że powinno wchodzić do sali, albo powinno zjadać obiad z dwóch dań i to już pierwszego dnia. Że jako trzylatek to już musi chodzić do przedszkola, bo musi rozwijać kompetencje społeczne. No i najważniejsze – że czas adaptacji powinien się zakończyć w konkretnym momencie, np. w poniedziałek 19 września o 13:21.
Otóż nie. Dzieci nic nie muszą i nic nie powinny. Wszelkie ramy rozwojowe są ramami właśnie, a nie linijką do przyłożenia. Trzylatek może być odpieluchowany do końca, ale nie musi i ma prawo do wpadek. Trzylatek może się sam rozbierać, ale wciąż ma prawo doświadczać w tym zakresie trudności. Trzylatek może zjadać obiad, ale też może nie mieć na niego ochoty, szczególnie kiedy doświadcza stresu związanego z adaptacją. Trzylatek może chodzić do przedszkola, ale rówieśnicy nie są jego jedyną grupą społeczną i, choć ważni, zdecydowanie nie są najważniejsi. I naprawdę może się okazać, że to po prostu jeszcze nie jest miejsce i czas na dane dziecko i wtedy też nie następuje koniec świata.
Uświadomienie sobie braku tych powinności to często jedno wielkie rodzicielskie „ufff”. Oczywiście, że dziecku, które jest samodzielne, korzysta z toalety, biega po schodach itd. może być łatwiej, ale wcale nie oznacza to, że u innego dziecka trzeba coś przyspieszać tylko dlatego, że idzie do przedszkola. To bardzo, bardzo ważne i chciałabym na chwilę się przy tym zatrzymać.
Odpieluchowanie to już taki klasyk. Temat na osobny wpis. Znam przedszkola, które tworzą swoje wewnętrzne zapisy i wymogi, według których dziecko „musi być samodzielne w toalecie”. I ja te zapisy po części rozumiem, znam przecież to środowisko. Względy BHP, trudności z przewijaniem i jednoczesnym pilnowaniem grupy, no i świadomość, że nie ma w tym nic przyjemnego – nie oszukujmy się. Coraz więcej jednak jest takich miejsc, w których o fizjologii wiadomo nieco więcej, niż powyższe „musi i już”. O fizjologii, o różnicach, o tempie, ale też o tym, że jakaś część trzylatków owszem sika bez pieluchy, ale z kupą jeszcze ma problem. I to już wystarczy, by temu dziecku i jego rodzicom dać czas i wsparcie, a nie sztywne wytyczne. Biorąc bowiem pod uwagę fakt, że adaptacja bywa często naprawdę stresująca, dokładanie dzieciom dodatkowych zmian (czyli właśnie pozbawianie ich pieluchy na szybko, bo „przecież idziesz do przedszkola”), nie jest najlepszym pomysłem.
Kiedy jest najlepszy czas na odpieluchowanie? Kiedy dziecko jest gotowe i daje nam o tym znać. Nie wtedy, kiedy zwijamy w domu wszystkie dywany i latamy z mopem przez trzy miesiące. Nie wtedy, kiedy nosi majtki, ale to my biegamy za nim z nocnikiem i przypominamy, że czas na siku i że właśnie teraz musi zrobić kupę, bo nie robiło od wczoraj. Nie wtedy, kiedy odliczamy do początku przedszkola i zaczynamy dziwne tańce wokół nocnika, tylko po to, żeby wymusić na dziecku ową gotowość. A przecież to czysta fizjologia i nie da się jej kontrolować za dziecko. Oczywiście nie oznacza to, że my nie możemy próbować – rozmawiać, czytać książki tematyczne albo ustalać kolejne etapy działania, ale nic na siłę i w nadmiarze. Bardzo często jest bowiem tak, że im więcej zamieszania robimy, tym bardziej dziecko się wkręca w sztuczność tej sytuacji i do tej sztuczności dostosowuje się wycofaniem. Dobrze więc, jeśli przedszkole jest w tym z nami i po prostu szukamy rozwiązań dobrych dla każdej ze stron, z dobrem dziecka na czele.
/Jeśli ten temat jest Wam bliski, szczególnie w kwestii „Kiedy i czy może być za długo?”, odsyłam Was do niezawodnej Alicji z mataja.pl i jej przeglądu badań nad tym zagadnieniem. Wiecie, że „z amerykańskich danych wynika zresztą, że zaledwie 40-60% dzieci kończy trening czystości do 36 miesiąca życia”? Jeśli ciekawi Was ta praktyczna strona, jak się za to zabrać, Alicja ma też drugi tekst, o tutaj/
Tak samo jest z jedzeniem, kolejna działka fizjologii. Dzieci głodne po prostu jedzą, dzieci zdrowe nie dadzą się zagłodzić. Dzieci w adaptacji mogą mieć słabszy apetyt, mogą nie mieć czasu na jedzenie albo wcale się nim nie interesować. Nie ma powodu do „wzmożonych treningów przed wrześniem”, bo „w przedszkolu nikt nie będzie Cię karmił”. To taki kawałek, w którym łatwo wysłać do dziecka sygnał „Uwaga, wielka spina przedszkolna! Robimy gigantyczną rewolucję w łazience i na talerzu, ale nie martw się, przecież nic się nie dzieje. Przedszkole będzie super!”.
Dzieci w adaptacji (i dzieci w ogóle) nie muszą i nie powinny. One mogą, chcą, nie chcą, potrzebują. I na tych potrzebach teraz się skupmy.
Co jest najważniejsze?
Nie wiem, co będzie dla każdego dziecka, ale mogę napisać o tym, co z perspektywy mojego doświadczenia bywa pomocne. Nie wyprawka, nie nowe buty, nie zdjęta pielucha ani jedzenie nożem i widelcem.
Potrzeby – mówienie o nich, nazywanie, czy (jak to mówi się czasem w przedszkolach) „zgłaszanie nauczycielom”. Nie tylko tych potrzeb fizjologicznych, ale też tych dotyczących bezpieczeństwa, akceptacji, autonomii i wielu, wielu innych. Dziecko, które nazywa to, co się z nim dzieje i szuka wsparcia u dorosłych, ma duże szanse na to, że jego potrzeby zostaną zauważone i być może zaspokojone. Że ktoś je przytuli, kiedy o to poprosi. Że ktoś pomoże wejść na sedes, gdy w domu był nocnik. Że ktoś wyjmie z zupy pływające ziemniaki, jeśli akurat to dziecko wyjątkowo ich nie lubi.
Nie da się ukryć, że w pracy z dziećmi często jest tak, że to my próbujemy te potrzeby rozpoznać i nazwać. Mam w głowie setki takich obrazów, w których smutne, wycofane dziecko stoi pod ścianą, bo nie wie, jak dołączyć do zabawy. Albo takich, w których w milczeniu siedzi przez cały obiad, bo nie lubi, gdy na jego talerzu buraki dotykają kotleta. Albo też takich, w których nie chce zrobić kupy, bo przeszkadza mu brak intymności. I my trochę po to jesteśmy, żeby się domyślać, bo wbrew pozorom, to są sprawy ważne, a już na pewno dla tego dziecka. O wiele łatwiej jednak jest dzieciom, jeśli wiedzą do kogo i z czym mogą pójść. Kiedy reagujemy na ich potrzeby i pokazujemy im, że mówienie o nich ma sens. Kiedy nawet wysyłamy proste komunikaty, w których podpowiadamy, jak można odnaleźć się w tych pierwszych tygodniach w przedszkolu.
Co jeszcze może pomóc?
Szczerość. Nie taka, że „współczuję Ci, że tam idziesz, zaczyna Ci się kierat”, ani nie taka, że „w przedszkolu będzie cudownie, zobaczysz! W domu to tylko nudy, a tam – rewelacja!”. Szczerość i normalność. Przygotowanie, oczekiwanie, rozmowy, spacery w okolice przedszkola, książki. Zachwyty już niekoniecznie, lęki również. Przedszkole to etap i zmiana, a nie radosna karuzela tryskająca tęczą albo mrocznym pyłem.
Jest wiele rzeczy, które mogą wspierać adaptację, podobnie jak wiele takich, które mogą ją utrudniać. Głównym bohaterem dobrze jest uczynić dziecko i jego potrzeby, jednocześnie będąc otwartym na własną intuicję i podpowiedzi nauczycielek.
Kiedy więc ktoś pyta, jak można wesprzeć dziecko w procesie adaptacji, jedną z rzeczy, które mogę podpowiedzieć, jest próba przyjęcia dziecięcej perspektywy. Co dla mnie byłoby pomocne w sytuacji zmiany, którą nie do końca rozumiem? Co by mi pomogło? Czy wystudiowane zdania, czy autentyczna otwartość na to, co się ze mną dzieje? Gotowce z poradnika o adaptacji, czy dialog i uważne słuchanie? Przykładanie mnie do sztywnych zasad, czy wzgląd na moje potrzeby i doświadczane trudności?
Ile „powinna” trwać adaptacja i co „musi” umieć dziecko zaczynające przedszkole?
Możemy mówić rodzicom o pewnych wzorcach, opcjach, pomocnych zachowaniach, ale to, ile z tego wezmą, a ile naprawdę przyda się ich dziecku, jest już inną kwestią. Nie da się ustalić jednego wzorca postępowania i założyć limitów czasowych, w których MUSI zakończyć się adaptacja, a dziecko POWINNO chcieć zostawać bez rodziców. W ogóle słowa MUSI oraz POWINNO chciałabym usunąć z języka, w jakim mówi się do rodziców i w jakim oni mówią. Zanim dziecko rozpocznie przygodę z przedszkolem, słyszymy o takich właśnie przymusach i powinnościach. Że musi być odpieluchowane do końca i bez problemu robić kupę zawsze i wszędzie. Że musi samo się rozbierać, że powinno wchodzić do sali, albo powinno zjadać obiad z dwóch dań i to już pierwszego dnia. Że jako trzylatek to już musi chodzić do przedszkola, bo musi rozwijać kompetencje społeczne. No i najważniejsze – że czas adaptacji powinien się zakończyć w konkretnym momencie, np. w poniedziałek 19 września o 13:21.
Otóż nie. Dzieci nic nie muszą i nic nie powinny. Wszelkie ramy rozwojowe są ramami właśnie, a nie linijką do przyłożenia. Trzylatek może być odpieluchowany do końca, ale nie musi i ma prawo do wpadek. Trzylatek może się sam rozbierać, ale wciąż ma prawo doświadczać w tym zakresie trudności. Trzylatek może zjadać obiad, ale też może nie mieć na niego ochoty, szczególnie kiedy doświadcza stresu związanego z adaptacją. Trzylatek może chodzić do przedszkola, ale rówieśnicy nie są jego jedyną grupą społeczną i, choć ważni, zdecydowanie nie są najważniejsi. I naprawdę może się okazać, że to po prostu jeszcze nie jest miejsce i czas na dane dziecko i wtedy też nie następuje koniec świata.
Uświadomienie sobie braku tych powinności to często jedno wielkie rodzicielskie „ufff”. Oczywiście, że dziecku, które jest samodzielne, korzysta z toalety, biega po schodach itd. może być łatwiej, ale wcale nie oznacza to, że u innego dziecka trzeba coś przyspieszać tylko dlatego, że idzie do przedszkola. To bardzo, bardzo ważne i chciałabym na chwilę się przy tym zatrzymać.
Odpieluchowanie to już taki klasyk. Temat na osobny wpis. Znam przedszkola, które tworzą swoje wewnętrzne zapisy i wymogi, według których dziecko „musi być samodzielne w toalecie”. I ja te zapisy po części rozumiem, znam przecież to środowisko. Względy BHP, trudności z przewijaniem i jednoczesnym pilnowaniem grupy, no i świadomość, że nie ma w tym nic przyjemnego – nie oszukujmy się. Coraz więcej jednak jest takich miejsc, w których o fizjologii wiadomo nieco więcej, niż powyższe „musi i już”. O fizjologii, o różnicach, o tempie, ale też o tym, że jakaś część trzylatków owszem sika bez pieluchy, ale z kupą jeszcze ma problem. I to już wystarczy, by temu dziecku i jego rodzicom dać czas i wsparcie, a nie sztywne wytyczne. Biorąc bowiem pod uwagę fakt, że adaptacja bywa często naprawdę stresująca, dokładanie dzieciom dodatkowych zmian (czyli właśnie pozbawianie ich pieluchy na szybko, bo „przecież idziesz do przedszkola”), nie jest najlepszym pomysłem.
Kiedy jest najlepszy czas na odpieluchowanie? Kiedy dziecko jest gotowe i daje nam o tym znać. Nie wtedy, kiedy zwijamy w domu wszystkie dywany i latamy z mopem przez trzy miesiące. Nie wtedy, kiedy nosi majtki, ale to my biegamy za nim z nocnikiem i przypominamy, że czas na siku i że właśnie teraz musi zrobić kupę, bo nie robiło od wczoraj. Nie wtedy, kiedy odliczamy do początku przedszkola i zaczynamy dziwne tańce wokół nocnika, tylko po to, żeby wymusić na dziecku ową gotowość. A przecież to czysta fizjologia i nie da się jej kontrolować za dziecko. Oczywiście nie oznacza to, że my nie możemy próbować – rozmawiać, czytać książki tematyczne albo ustalać kolejne etapy działania, ale nic na siłę i w nadmiarze. Bardzo często jest bowiem tak, że im więcej zamieszania robimy, tym bardziej dziecko się wkręca w sztuczność tej sytuacji i do tej sztuczności dostosowuje się wycofaniem. Dobrze więc, jeśli przedszkole jest w tym z nami i po prostu szukamy rozwiązań dobrych dla każdej ze stron, z dobrem dziecka na czele.
/Jeśli ten temat jest Wam bliski, szczególnie w kwestii „Kiedy i czy może być za długo?”, odsyłam Was do niezawodnej Alicji z mataja.pl i jej przeglądu badań nad tym zagadnieniem. Wiecie, że „z amerykańskich danych wynika zresztą, że zaledwie 40-60% dzieci kończy trening czystości do 36 miesiąca życia”? Jeśli ciekawi Was ta praktyczna strona, jak się za to zabrać, Alicja ma też drugi tekst, o tutaj/
Tak samo jest z jedzeniem, kolejna działka fizjologii. Dzieci głodne po prostu jedzą, dzieci zdrowe nie dadzą się zagłodzić. Dzieci w adaptacji mogą mieć słabszy apetyt, mogą nie mieć czasu na jedzenie albo wcale się nim nie interesować. Nie ma powodu do „wzmożonych treningów przed wrześniem”, bo „w przedszkolu nikt nie będzie Cię karmił”. To taki kawałek, w którym łatwo wysłać do dziecka sygnał „Uwaga, wielka spina przedszkolna! Robimy gigantyczną rewolucję w łazience i na talerzu, ale nie martw się, przecież nic się nie dzieje. Przedszkole będzie super!”.
Dzieci w adaptacji (i dzieci w ogóle) nie muszą i nie powinny. One mogą, chcą, nie chcą, potrzebują. I na tych potrzebach teraz się skupmy.
Co jest najważniejsze?
Nie wiem, co będzie dla każdego dziecka, ale mogę napisać o tym, co z perspektywy mojego doświadczenia bywa pomocne. Nie wyprawka, nie nowe buty, nie zdjęta pielucha ani jedzenie nożem i widelcem.
Potrzeby – mówienie o nich, nazywanie, czy (jak to mówi się czasem w przedszkolach) „zgłaszanie nauczycielom”. Nie tylko tych potrzeb fizjologicznych, ale też tych dotyczących bezpieczeństwa, akceptacji, autonomii i wielu, wielu innych. Dziecko, które nazywa to, co się z nim dzieje i szuka wsparcia u dorosłych, ma duże szanse na to, że jego potrzeby zostaną zauważone i być może zaspokojone. Że ktoś je przytuli, kiedy o to poprosi. Że ktoś pomoże wejść na sedes, gdy w domu był nocnik. Że ktoś wyjmie z zupy pływające ziemniaki, jeśli akurat to dziecko wyjątkowo ich nie lubi.
Nie da się ukryć, że w pracy z dziećmi często jest tak, że to my próbujemy te potrzeby rozpoznać i nazwać. Mam w głowie setki takich obrazów, w których smutne, wycofane dziecko stoi pod ścianą, bo nie wie, jak dołączyć do zabawy. Albo takich, w których w milczeniu siedzi przez cały obiad, bo nie lubi, gdy na jego talerzu buraki dotykają kotleta. Albo też takich, w których nie chce zrobić kupy, bo przeszkadza mu brak intymności. I my trochę po to jesteśmy, żeby się domyślać, bo wbrew pozorom, to są sprawy ważne, a już na pewno dla tego dziecka. O wiele łatwiej jednak jest dzieciom, jeśli wiedzą do kogo i z czym mogą pójść. Kiedy reagujemy na ich potrzeby i pokazujemy im, że mówienie o nich ma sens. Kiedy nawet wysyłamy proste komunikaty, w których podpowiadamy, jak można odnaleźć się w tych pierwszych tygodniach w przedszkolu.
Co jeszcze może pomóc?
Szczerość. Nie taka, że „współczuję Ci, że tam idziesz, zaczyna Ci się kierat”, ani nie taka, że „w przedszkolu będzie cudownie, zobaczysz! W domu to tylko nudy, a tam – rewelacja!”. Szczerość i normalność. Przygotowanie, oczekiwanie, rozmowy, spacery w okolice przedszkola, książki. Zachwyty już niekoniecznie, lęki również. Przedszkole to etap i zmiana, a nie radosna karuzela tryskająca tęczą albo mrocznym pyłem.
Jest wiele rzeczy, które mogą wspierać adaptację, podobnie jak wiele takich, które mogą ją utrudniać. Głównym bohaterem dobrze jest uczynić dziecko i jego potrzeby, jednocześnie będąc otwartym na własną intuicję i podpowiedzi nauczycielek.